Cornwall czyli Kornwalia. Raport z urlopu.
Na początek mała dygresja. Inaczej niż w polskim szkolnictwie, gdzie dominują semestry (tj. okresy sześciomiesięczne), w Anglii rok szkolny dzieli się na trymestry, a każdy trymestr dzielony jest tygodniową przerwą na dwie części. Zwrotu trymestr używam tutaj umownie, w znaczeniu jednego z trzech okresów nauki w ciągu roku (co daje sześć „półokresów”). Okresy te niekoniecznie trwają trzy miesiące, co wynikałoby z łacińskiego oryginału trimestris, ale podobną przypadłością cechują się semestry (łac. semestris), które nie trwają w praktyce sześciu miesięcy, biorąc pod uwagę przerwę wakacyjną. W języku polskim całkowicie poprawnym jest użycie słowa semestr na określenie połowy roku szkolnego, a trymestr – trzeciej jego części i tego będę się trzymał.
Kornwalia to hrabstwo położone na zachodnim krańcu południowo-zachodniego półwyspu (Półwyspu Kornwalijskiego), otoczonego Morzem Celtyckim oraz Kanałem Angielskim (po drugiej stronie kanału znanym jako La Manche).
Po łyżce dziegciu czas na beczkę miodu. Kornwalia jest fantastyczna, a nasz urlop wart każdej wydanej złotówki funta szterlinga. Spędziliśmy tam pięć dni, zrobiliśmy setki zdjęć, a poza plażą i basenem odwiedziliśmy również różne atrakcje w okolicy – o tym za chwilę.
Raport z urlopu.
Dzień 1. Podróż, odbiór kluczy z recepcji, obiad na świeżym powietrzu z widokiem na klify i morze. Później schodzimy na szeroką, piaszczystą plażę i spacerujemy po niej do wieczora.
Dzień 2. Wycieczka do Newquay, mekki surferów, na miejscu plaża, z uroków której korzystamy cały dzień.
Dzień 3. Podróz do Bodmin, tam wycieczka pociągiem w przeszłość (zabytkowym składem ciągniętym przez parowóz) do stacji Boscarne Junction, krótki marsz wielbłądzim szlakiem (Camel trail). Niespieszny, kornwalijski lunch w kawiarni na stoku, oczywiście z uwzględnieniem cream tea i cornish pasties, powrót również marszem oraz naszym zabytkowym pociągiem.
Dzień 4. Wycieczka do Eden Project, czyli największej szklarni świata, o powierzchni w sumie blisko dwóch hektarów, zwiedzanie których zajęło nam większą część dnia. Google maps z sobie tylko wiadomych powodów prowadzi nas do celu lokalnymi drogami, szerokimi na jedno auto, a po obydwóch stronach drogi na przemian widzimy malownicze wsie, pola obsypane kwiatami oraz zielone lasy. W ogóle się na Google nie gniewamy, warto było jechać kwadrans dłużej. Po powrocie nie spoczywamy na laurach, tylko odwiedzamy „nasz” klif, tym razem w trochę innym miejscu.
Dzień 5. Musimy oddać klucze dość wcześnie, bo o 10, ale z parkingu i lokalnych atrakcji korzystać możemy do końca dnia, co skwapliwie wykorzystujemy. Schodzimy na plażę tym razem piaszczystym zboczem klifu, a nie wybetonowanym podjazdem. Spędzamy tutaj większą część dnia, ale woda jest zbyt zimna na kąpiel, więc później skorzystamy również z basenu. W drodze powrotnej wujek Google sugeruje ominięcie korków na autostradzie drogami klasy A i B, co wydłuża naszą podróż znacznie, ale po raz kolejny trafiają nam się widoki jak z obrazka. Do domu wracamy całkiem późno, ale wciąż się nie gniewamy.
W międzyczasie korzystaliśmy z dostępnych atrakcji – basenu, placów zabaw, kolejki objeżdżającej teren kempingu, o powierzchni kilkudziesięciu hektarów itp.
Poznaliśmy Anglię jakiej nie znaliśmy. Podróże kształcą. Polecamy.