Jak zrobić więcej dzieci.
Przy okazji dyskusji o skutkach pandemii, decyzjach rządu, pracy służby zdrowia, liczbach zachorowań i zgonów na ekrany wskoczyły wykresy pokazujące te statystyki. Wróciły też głosy, wyczytujące z tychże statystyk, że 500+ nie działa jako program prodemograficzny.
Moim zdaniem…
Przypuszczam, że jakoś działa, z tego banalnego powodu, że łatwiej podejmuje się decyzję o powiększeniu rodziny mając więcej pieniędzy, niż mając ich mniej. Natomiast skalę tego wpływu trudno ocenić, bo należałoby wyłączyć wszystkie inne czynniki – zmiany w stylu życia, przeróżne mody, otoczenie ekonomiczne, aktualnie – pandemię. Podstawowym błędem krytyków programu jest porównywanie dzietności w czasach 500+ rok do roku – i twierdzenie, że brak wzrostu czy nawet spadek wskazują na porażkę programu. Należałoby raczej porównywać do prognoz demograficznych na dany rok z czasów przed wprowadzeniem 500+ – i jeżeli liczba urodzeń jest wyższa niż prognozowana, to sugeruje to pozytywny wpływ tego programu (lub innych czynników).
Już parę razy pisałem, że moim zdaniem ten program był potrzebny i był bardzo spóźniony – ze względu na nasze otoczenie (inne kraje UE oferujące świadczenie o zbliżonym charakterze, konkurując niejako w ten sposób o „nasze dzieci” i przyczyniając się do migracji), ale także ze względu na wydatną pomoc w minimalizacji skrajnego ubóstwa wśród rodzin z dziećmi. Nie jestem przekonany, że takie były założenia, na pewno nie był w ten sposób promowany, ale taki efekt uboczny mi nie przeszkadza. Jeżeli chodzi o demografię…
500+ to dużo za mało
Uwaga: nie chodzi tu o pieniądze. Well… na koniec końców często i tak gdzieś w tle chodzi o pieniądze, albo nie wszystko da się skompensować kasą. W szczególności braku czasu, nadmiernego stresu, niemożności rozwoju zawodowego.
Podglądając UK, z lepszą od polskiej statystyką dzietności, można zauważyć jeden czynnik na który rząd nie ma istotnego wpływu (znacząco wyższy współczynnik dzietności w społeczności muzułmańskiej), ale jest też kilka spraw, które – czy to rozwiązaniami legislacyjnymi czy też przemyślaną promocją – rządy mogą wprowadzać i uważam, że warto byłoby je skopiować z UK bo mogłyby istotnie wpłynąć na omawianą kwestię.
Szkoła
Spojrzałem na plan pierwszoklasisty w polskiej szkole. Prawdziwy, realny, nie żaden wydumany.
Jednego dnia zaczyna o 08:55. Drugiego o 09:50. Innego o 8:00. Żadnego dnia nie jest dłużej w szkole niż 4:35, a jednego dnia tylko 2:45. Dwie godziny i czterdzieści pięć minut.
Kompletny chaos, teoretycznie życia nie można zaplanować o ile ktoś nie ma wolnego zawodu. Ludzie sobie radzą, a to świetlicą (miejsce gdzie opiekunowie scrollują facebooka a dzieciaki się pastwią nad sobą a większość z nich błaga rodziców, żeby tam nie chodzić). Ewentualnie opiekunka (kosztuje – więcej niż 500+), albo pomoc sąsiedzka. Ale ogólnie rzecz biorąc, dla rodziców wszystkie te rozwiązania to ciągła gonitwa i prowizorka klejona za pomocą duct tape.
Jedno dziecko na 8:00 na przedszkola, drugie na 09:50 do szkoły, a z trzecim na wizytę u lekarza o 10:00. Od lekarza o 11 z powrotem w domu, ale o 11:30 trzeba odebrać drugiego, kiedy pierwszy może jeszcze posiedzieć w przedszkolu, ale później trzeba go zgarnąć. Jak jeszcze dojdzie trening piłki nożnej i kółko szachowe to rodzic zostaje pełnoetatowym taksówkarzem, a kiedy na to wszystko zarobić?
Dzieci w angielskiej szkole codziennie przebywają od 8:30 do 1500. Koniec, kropka. Żadnych zmian, ruchomych godzin, gimnastyki korekcyjnej co drugi tydzień itp. To robi gigantyczną różnicę. Przez 6.5h dziennie można nie tylko przedyktować parę zdań i listę prac domowych, ale każdego dnia przysiąść z kilkorgiem dzieci w formule 1:1 i kilkanaście minut poczytać, porozmawiać, zweryfikować postępy. Tak robi nauczyciel w angielskiej szkole, w tym samym czasie nauczyciel wspomagający zajmuje się resztą klasy. W ten sposób, w cyklu kilkutygodniowym, każde dziecko otrzymuje czas jeden na jeden ze swoim wychowawcą. Jeżeli znajdzie się rząd, który doprowadzi do tego, że nauczyciele będą pracować z dziećmi te 30-35h w tygodniu zamiast 20, w ustalonych godzinach, to nie tylko da rodzicom pewien oddech i swobodę planowania dnia, ale wpłynie też pozytywnie na proces nauczania.
Rozbawił mnie ostatnio pan Sławomir Broniarz, prezes ZNP, w wywiadzie radiowym, mówiąc, że „(…)polska szkoła naprawdę należy do najlepszych„, powołując się na wyniki polskich uczniów w badaniach PISA. Panie Broniarz, to rodzice i korepetytorzy robią dobrą robotę, a nie nauczyciele, bo nauczyciele widzą te dzieci przelotem, średnio 4 godziny zegarowe dziennie, wliczając w to przerwy między lekcjami, a naukę zlecają do domu – przy okazji dociążając plecaki dzieciaków kursujących z książkami tam i z powrotem.
Na mieście
Trochę zażenowany jestem, że muszę o tym pisać, ale w Polsce wciąż brakuje toalet. Mówimy o dzieciach, więc najlepiej takich z kącikiem do karmienia i przewijania, ale w ogóle brakuje toalet. W UK dostęp do toalety jest wszędzie – obojętnie czy jestem w Lidlu, kościele, bibliotece publicznej czy urzędzie – tam wszędzie jest toaleta. W Polsce wciąż dłuższe wyjście, w szczególności z dzieckiem, wymaga planowania trasy pod kątem WC. Aha, kochane dzieci, to wbrew zaleceniom specjalistów, ale nie pijcie zbyt dużo, żeby się wam nie zachciało siusiu! Plus oczywiście pokrewne tematy – szerokie alejki w sklepach, miejsce do odstawienia wózka w restauracji, przychylność obsługi i ludzi dookoła.
Dostęp do opieki medycznej
Pierwsza i najważniejsza kwestia to oczywiście ceny lekarstw. Kobiety w ciąży i w pierwszym roku po urodzeniu dziecka w UK nie płacą nic za lekarstwa ani za dentystę. Lekarstwa dla dzieci są bezpłatne do 16 roku życia (a w razie kontynuowania nauki – do 18 roku życia). Źródło: NHSBSA. Bezpłatne oznacza dokładne zero, nawet bez ryczałtu, który jako taki w UK występuje. Polacy wydają fortunę w aptekach na siebie i na dzieci. 500+ to za mało. Jakimś dodatkowym kamyczkiem jest to, co polscy lekarze przepisują. Suplementy, witaminki, sterydy wziewne, probiotyki, antybiotyki i inne niepotrzebne substancje, robiąc dobrze koncernom, ale nie rodzicom, którzy wykupią wszystko, aby tylko bombelek rósł zdrowo (?!), nadwerężając domowy budżet.
Kolejna kwestia to dostęp do opieki położnych, poradnictwa, zajęć dla najmniejszych dzieci itd. Tutaj potężnym narzędziem w UK są publiczne biblioteki. Przychodzi email/sms/ulotka, że w najblizszych dniach zespół położnych będzie dyżurował w pobliskiej bibliotece i można wpaść pogadać, obejrzeć razem dziecko, uzyskać poradę, zrobić bilans dwulatka. Że w tej bibliotece cyklicznie spotyka się zespół wspierający naturalne karmienie, w tamtej – grupa wsparcia w razie kiepskiego samopoczucia, a w każdej jednej praktycznie codziennie można spotkać innych rodziców z dziećmi na kawie i wspólnym śpiewaniu. Nie trzeba jechać do zespołu specjalistycznych poradni tego czy owego w dużym mieście, tylko w swojej gminie, w zasięgu spaceru czy krótkiej przejażdzki ogarnąć znakomitą większość spraw związanych z posiadaniem dziecka.
Postulaty, czyli co zamiast oprócz 500+ należy zrobić.
Podsumowując. Moim zdaniem największego prodemograficznego kopa dałaby normalna organizacja szkół, zapewniająca stały plan zajęć, obejmujący minimum 6h zegarowych każdego dnia. W idealnym przypadku szkoła powinna zaczynać się dwa lata prędzej niż teraz. Przedszkolaki mają dość kolorowania księżniczek i śpiewania piosenek – one są żądne wiedzy. Szybszy start wyrównuje też szanse, bo nie każdy rodzic ma czas i zacięcie do nauki w domu, więc czym później dzieci zaczynają formalną naukę, tym bardziej rozjechane są ich umiejętności, co generuje kolejne kłopoty, obawy, wydatki.
Na drugim miejscu stawiam bezpłatne leczenie dzieci (lekarz+lekarstwa i urządzenia medyczne) bez żadnych dopłat i nadmiernych kolejek.
Kibelki na każdym zakręcie i inne opisane wyżej ułatwienia może nie są kluczowe, ale mają znaczący wpływ na względną łatwość życia z maluchem i na to jak rodzice opisują swój wycinek rzeczywistości tym, którzy posiadanie dzieci rozważają. Jakkolwiek banalnie one nie brzmią, mają duże znaczenie in the grand scheme of things.